Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Brakowało towarów, ale najgorszy był strach o życie swoje i bliskich

Redakcja
Michał Siwiec-Cielebon, właściciel Muzeum Tradycji Niepodległościowej Ziemi Wadowickiej z pamiątkami ze stanu wojennego; z gazetką „Opornik”, kartami poczty podziemnej i życzeniami dla więźniów.
Michał Siwiec-Cielebon, właściciel Muzeum Tradycji Niepodległościowej Ziemi Wadowickiej z pamiątkami ze stanu wojennego; z gazetką „Opornik”, kartami poczty podziemnej i życzeniami dla więźniów. Robert Szkutnik
Dla wielu mieszkańców Wadowic i regionu wprowadzenie 13 grudnia 1981 roku stanu wojennego to ciągle żywe wspomnienia. Wówczas większość działaczy Solidarności zostało zatrzymanych, niektórzy jeszcze przed północą, czyli 12 grudnia. Część z nich internowano. Co zapamiętano z tamtych ponurych lat?

Historia „Solidarności” w Wadowicach zaczyna się zaraz po strajkach sierpniowych na Wybrzeżu, w 1980 r., chociaż formalnie narodziny związku są liczone od września, a Komisja Koordynacyjna powstała dopiero w listopadzie.

Szli do Solidarności

W połowie września 1980 r. powstała Komisja Założycielska NSZZ w Fabryce Elementów Obrabiarkowych. W tym samym czasie powstała także taka komisja w Instytucie Odlewnictwa, która jako pierwsza zarejestrowała się w Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim w Andrychowie, działającym przy największych zakładach pracy regionu - Andrychowskich Zakładach Przemysłu Bawełnianego (AZPB) i Wytwórni Silników Wysokoprężnych (WSW).

Koordynatorem struktur związkowych był Lech Kasperek z WSW. We wrześniu i październiku nawiązywano pierwsze, nieformalne jeszcze kontakty z powstającymi strukturami związkowymi w Krakowie. Do związków w zakładach pracy ziemi wadowickiej przystąpiło prawie 90 proc. załóg. Zapisywali się także członkowie PZPR.

26 listopada podczas zebrania reprezentantów wszystkich Komitetów Założycielskich „Solidarności” w Hotelu Robotniczym Fabryki Wtryskarek (dziś jest to budynek starostwa), przedstawiciele 16 wadowickich KZ i jednego z Tomic uchwalili powołanie Komisji Koordynacyjnej NSZZ „Solidarność” Miasta i Gminy Wadowice.

Na przewodniczącego Komisji Koordynacyjnej (KK) wybrano Józefa Zemana, nauczyciela Szkoły Podstawowej nr 1 w Wadowicach, zastępcą został Eugeniusz Dyrcz z fabryki wtryskarek, a sekretarzem Barbara Grabowska z PKS. Później sekretarzem wybrano Tadeusza Książka z fabryki wtryskarek oraz jako doradcę prawnego dra Andrzeja Nowakowskiego, radcę prawnego Urzędu Miasta i Gminy Wadowice. Rzecznikiem prasowym KK został Jerzy Jaglarz, ówcześnie pracownik fabryki wtryskarek.

Przyszli po działaczy

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., kiedy Rada Państwa wprowadziła w kraju stan wojenny, zaczęły się zatrzymania i internowania działaczy Solidarności według list przygotowanych wcześniej przez Służbę Bezpieczeństwa.

- Już o północy przyszła do mnie milicja. Twierdzono, że było włamanie do delegatury Solidarności i trzeba zabezpieczyć mienie. Kiedy szliśmy obok komendy, to powiedziano mi, że wstąpimy po psa tropiącego. Na portierni okazało się, że jestem zatrzymany - wspomina Andrzej Nowakowski.

Po szefa Solidarności Józefa Zemana przyszło aż pięciu ludzi - w mundurach i po cywilu, jeszcze przed północą. Zaś gdy przyszli zabrać Stanisława Hanusiaka to wyłamali drzwi do jego mieszkania.

Z Wadowic internowano: Józefa Zemana, Andrzeja Nowakowskiego, Stanisława Hanusiaka, Władysława Kroczka, Aleksego Stopę oraz Józefa Sajdaka z Kleczy, Stanisława Góreckiego ze Spytkowic i Andrzeja Zawiłę z Babicy.

Dodatkowo 4 kwietnia 1982 roku aresztowano i skazano na półtora roku więzienia działacza Solidarności Zdzisława Szczura (patrz wyjaśnienia pod tekstem) - To było za kolportowanie ulotek i pomoc więźniom politycznym - mówi Zdzisław Szczur, obecny przew. Solidarności w Wadowicach.

W Andrychowie liczba internowanych była jeszcze większa, bo były tu duże zakłady pracy. Internowani zostali: Krystyna Chmiel, Jan Chrobak, Barbara Orzeł, Eleonora Polak i Helena Wesołowska z AZPB. Wiesław Bakalarski, Lech Kasperek, Janusz Kuźniar, Józef Matejko, Władysław Pikoń, Kazimierz Pustelnik, Eugeniusz Radwan, Bronisław Skowron i Czesław Żołnierek z WSW. Przewieziono ich do zakładu karnego w Jastrzębiu- Szerokiej.

Bieda i strach

Stan wojenny ówczesnym działaczom Solidarności kojarzy się z brakiem towarów w sklepach, wyłączonymi telefonami i wojskiem na ulicach.

Podobnie postrzegają go inni. - Pamiętam, że rodzice zabrali mnie wtedy na halę sportową, gdzie wydawano świątecznego karpia i ja taką rybkę dostałem - mówi Piotr Kucharski z Andrychowa. Gdy szli po karpia, obok mijali transportery opancerzone. Kucharski miał wówczas siedem lat, ale ciągle ma ich obraz w głowie.

Z kolei Kazimierz Zieliński z Wadowic podkreśla, że dotkliwie brakowało papieru toaletowego. A on jako właściciel zakładu naprawy samochodów przez kilka tygodni pozbawiony był pracy.

- Stan wojenny ogłoszono w niedzielę, a w poniedziałek nikt nie przyjechał naprawiać aut. Mimo to musiałem płacić pensję pracownikom i uczniom - mówi Zieliński. Pamięta, że żołnierze z jednostki wojskowej Podhalańczyków mieli pacyfikować Hutę Lenina w Krakowie, ale dowódca po wysłuchaniu słów podnieconych tym pomysłem żołnierzy, wydał rozkaz o niewyjeżdżaniu z koszar.

W te pierwsze dni po wprowadzeniu stanu wojennego ludzie przekazywali sobie informacje z ust do ust. Telefony nie działały, a potem były na podsłuchu.

Ludziom w pamięci utkwiło też przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego. To, że była wówczas sroga zima i że trzeba było wyrabiać przepustki, aby pojechać do innej miejscowości.

- Syn był w szpitalu w Krakowie. Bez przepustki nie dojechałbym tam. Po drodze kilka razy byłem zatrzymywany - wspomina Zygmunt Kraus, założyciel Solidarności w wadowckim pogotowiu. Opowiada, jak za pomocą krótkofalówek zamontowanych w karetkach przekazywali sobie informacje o tym, co dzieje się w regionie. Nie trwało to długo, bo aparaty im zabrano.

Zygmunt Kraus przeżył chwile grozy, gdy jego związkowy zastępca przyszedł do pracy w mundurze ZOMO mówiąc: „ No, teraz to sobie inaczej porozmawiamy”.

Pałki były w ruchu

Po wadowickich ulicach, tak jak w całym kraju, krążyły patrole milicji, wzmocnione funkcjonariuszami Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej (ZOMO) i Rezerwowymi Oddziałami Milicji Obywatelskiej (ROMO).

Co ciekawe, w powiecie wadowickim nie było strajków ani manifestacji. Tylko w Andrychowie, po wiadomości o pacyfikacji kopalni Wujek w Fabryce Maszyn, zastrajkował przewodniczący KZ NSZZ Solidarność Wiesław Pyzio. Po tym został on dosłownie wyniesiony z zakładu przez milicję i osądzony w Wadowicach. Skazano go na trzy lata więzienia. Siedział w Strzelcach Opolskich oraz w Kłodzku.

Podobne perypetie przeżył Jerzy Prochal z Wysokiej, którego skazano na sześć miesięcy pozbawienia wolności za to, że zakładał we wsi Solidarność Rolników Indywidualnych i że miał dwa radiotelefony. - Tam, gdzie mieszkałem, nie można było doczekać się telefonu. Dlatego wpadłem na pomysł, że załatwię sobie radiotelefony. Niestety, niedługo potem ogłoszono stan wojenny i przyszła po mnie milicja - mówi Jerzy Prochal.

Za to wielu ówczesnych studentów z ziemi wadowickiej uczestniczyło w manifestacjach i strajkach, tam gdzie uczyli się np. w Krakowie. Tak było z dzisiejszym posłem z Wadowic Józefem Brynkusem, który strajkował w Hucie Lenina.

-W samym kombinacie znaleźliśmy się już przed południem 13 grudnia. Rozlokowano nas na jakiejś hali. W czasie pobytu mieliśmy wykłady na temat sytuacji w kraju i na świecie. Przekazywano nam dość przerażające wieści, co pogłębiało atmosferę niepewności i strachu. W nocy zaś obowiązkiem studentów było pilnowanie granic obiektu, by nie dokonano w nim prowokacji. Pamiętam, że z kolegą mieliśmy dyżur (straż) wzdłuż ogrodzenia huty między godziną 23 a 1. Było bardzo mroźno, gwiazdy świeciły na niebie i co dziwne – bo to nie ten czas przecież, spadały meteoryty. Po dwóch dniach tak przeżytych opuściliśmy hutę -wspomina Józef Brynkus (więcej informacji na dole tekstu).

Od stycznia 1982 r. internowani zaczęli powracać do domów. Zwolniono wszystkich z ziemi wadowickiej oprócz Józefa Zemana.

Wart o wspomnieć, że sabotaż uprawiała wadowicka młodzież. - Na placu Kombatantów, gdzie stał obelisk poświęcony utrwalaczom władzy ludowej, zaklejaliśmy niektóre litery nazwy, tak że wyszło: Plac Katów - opowiada Michał Siwiec-Cielebon, wówczas uczeń liceum Wadowity.

Mieszkańcy popierający działania opozycji nosili wpięte w klapy ubrań oporniki. Nie zawsze milicjanci patrzyli na to przez palce. Można było dostać pałką i zostać zrewidowanym.

Historia

13 grudnia 1981 (noc z soboty na niedzielę) o godzinie 24 oddziały ZOMO rozpoczęły ogólnokrajową akcję aresztowań działaczy opozycyjnych. W działaniach na terytorium kraju wzięło udział ok. 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, 30 tys. funkcjonariuszy MSW. Na wyposażeniu mieli 1750 czołgów i 1400 pojazdów opancerzonych, 500 wozów bojowych piechoty, 9000 samochodów oraz kilka eskadr helikopterów i samoloty transportowe. 10 tysięcy funkcjonariuszy wzięło udział w Akcji „Jodła”, której celem było zatrzymanie i umieszczenie w uprzednio przygotowanych aresztach i więzieniach wytypowanych osób. Stan wojenny zniesiono w lipcu 1983 r.

Opozycja w Wadowicach

W okresie stanu wojennego za działalność związkową groziły surowe represje, wobec czego działacze opozycyjni skupili się u Ojców Karmelitów na „Górce”, gdzie odbywały się regularnie msze w intencji ojczyzny. Utworzono też Duszpasterstwo Ludzi Pracy. Od 1982 roku w klasztorze Karmelitów w Wadowicach prowadzone były odczyty o tematyce patriotycznej. W okresie do 1989 roku uroczyście obchodzono święta patriotyczne: Konstytucji 3 maja i Święto Niepodległości 11 listopada, rokrocznie w tych dniach w bazylice w rynku odprawiane były nabożeństwa, po których, mimo obserwacji SB, pod pomnikiem 12 Pułku Piechoty składano wiązanki kwiatów. Do Wadowic docierała również prasa podziemna, tzw. „bibuła”, która była kolportowana wśród działaczy po zakładach pracy. Za kolportowanie ulotek aresztowano w dniu 4 kwietnia 1982 roku i skazano na półtora roku więzienia działacza Solidarności Zdzisława Szczura.

Wspomnienia Józefa Brynkusa

13 grudnia 1981 w retrospekcji byłego studenta Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie

Stan wojenny zastał mnie na I roku studiów historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie (dziś Uniwersytecie Pedagogicznym). I muszę przyznać, że było to doświadczenie szczególne. Wiązało się ze strajkiem, do którego „wciągnął” mnie Zdzisław Noga, obecny Dziekan Wydziału Humanistycznego Akademii Pedagogicznej w Krakowie, gdzie pracuję jako uczelniany profesor w Katedrze Edukacji Historycznej. Po prostu, którejś listopadowej nocy przyszedł do mnie Zdzisław Noga i stwierdził: "idziemy na strajk na uczelnię". No i poszliśmy.

Pochodzę ze Spytkowic - miejscowości podgórskiej w okolicach Rabki, w której wówczas niewiele się działo, przynajmniej ja miałem taką świadomość. Skończyłem dobre liceum Ogólnokształcące w Jabłonce. Z mojej klasy ponad 90 proc. uczniów skończyło studia, na które trzeba się było dostać w drodze poważnych egzaminów. Jednak szkoła tętniła swoim życiem w latach 1980/1981 poza nurtem wydarzeń, które dokonywały się wówczas w Polsce. Obecny Dziekan już studiował w Krakowie, więc był bardziej zorientowany w sytuacji społeczno-politycznej. Jednak mnie i moich kolegów z roku nie trzeba było jakoś specjalnie przekonywać. Inna sprawa, że wielu innych było tej naszej decyzji przeciwnych. Pytali z pewnym strachem: co wy robicie? Nasz strajk był strajkiem początkowo solidarnościowym, potem przekształcił się w taki, w którym wyrażaliśmy także swoje postulaty. Dziś trochę nawet śmieszne.

Jednak największy wpływ na moją świadomość polityczną wywarł nasz kolega z roku Adam Gąsior. Także starszy nieco od nas, „krakus” mający duże już doświadczenie w stawianiu oporu komunistom i takiej zwykłej młodzieżowej kontestacji. Zewnętrznym wyrazem jego buntu był fryzura. Myślę, że to jemu i moim rodzicom zawdzięczam w równym stopniu, oględnie mówiąc, bardzo niechętny stosunek do komunizmu. Stosunek wzmocniony zdarzeniami stanu wojennego i innych doświadczeń, także tym, że dziś beneficjenci tego systemu i ich dzieci oraz wnuki decydują o wielu sprawach, nie wstydząc się swej przeszłości, a nawet są z niej dumni.

Już znacznie wcześniej miałem napisać lub przedstawić kilka zdań wspomnieniowych z tego okresu. Jednym z momentów był artykuł Adama Rymonta „Wojna w czas pokoju” (Dziennik Polski 14 grudnia 2007), w którym znalazło się zdanie o obecności studentów w hucie, przez jakiś czas nieszczęśliwie nazwanej Hutą im. Lenina, a dziś noszącej imię Sendzimira. Mnie też z kilkoma innymi kolegami z ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie przyszło tam być.

Wg mojej ówczesnej decyzji znalazłem się tam w pełni świadomie, ale bez rozeznania konsekwencji, które ten wybór mógł przynieść. O formalnych konsekwencjach szybko się dowiedziałem z dekretu o stanie wojennym, ale o tym, że one mogły być zastosowane wobec mnie dopiero po tym, jak opuściliśmy hutę i kilka miesięcy później, gdy uświadomiłem sobie ilu wśród tych, którzy z uczelni udali się do huty było pospolitych kapusiów.

Wyjazd do huty im. Lenina związany był bezpośrednio zamachem Jaruzelskiego z nocy 12/13 grudnia 1981 roku, ale też z tym,
że nasz strajk na uczelni, gdzie zajmowaliśmy, tzn. okupowaliśmy część budynku, już dogasał. Zaczął się w drugiej połowie listopada. Udałem się nań razem z dużą częścią I roku historii pełen wiary, co było wynikiem braku dostatecznego rozeznania w ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce, że uda się nam powalczyć z władzą. Niezbyt dobrze pamiętam wydarzenia z samego strajku. Wiem tylko tyle, że jako jeden z niewielu z naszego kierunku – wraz z Maćkiem Rosą i Adamem Gąsiorem 13 grudnia dalej strajkowałem i gdy Jaruzelski dokonał zamachu, wprowadzając stan wojenny byłem na uczelni.

Rano część z nas postanowiła pojechać – podstawionymi autobusami do huty. Przygnębiającą atmosferę treści dekretu o stanie wojennym – czytanego przez telewizyjnych lektorów w mundurach – pogłębiał strach części strajkujących, którzy nie wytrzymywali psychicznie, choć dotąd wydawali mi się, że są niezwykle odważni i zdeterminowani. Próbowali nas przekonać, że nasza decyzja o wyjeździe do huty jest błędna, gdyż w ten sposób dajemy władzy argument do ataku na nas. Część strajkujących uległa tej psychozie oraz presji i udała się do akademików, stancji lub mieszkań w Krakowie. Prosiliśmy ich o to, żeby przekazali naszym kolegom, którzy pozostawili w budynku swoje osobiste rzeczy, aby po nie przyszli. Jak niektórym wiadomo długotrwały strajk na uczelni wszedł w fazę tzw. strajku rotacyjnego. Część studentów zmęczonych dotychczasowym pobytem w budynku WSP w sobotę udała się do akademików, by się przebrać, wykąpać i trochę odpocząć. Tych, którzy pozostali na uczelni mieli zmienić po kilku dniach. Jednakże w niedzielę sytuacją się diametralnie zmieniła.

Niestety nasi koledzy nie przyszli po swoje rzeczy i my musieliśmy zabrać je do huty. Mieliśmy z tym kłopot, gdyż po kilku dniach pobytu wśród strajkujących hutników , zostaliśmy przez nich poproszeni o opuszczenie zmilitaryzowanego, na mocy dekretu o stanie wojennym, zakładu. Pobyt w takim miejscu osób nieuprawnionych, wg ustawodawstwa stanu wojennego, groził poważnymi sankcjami, aż do kary śmierci włącznie. Oczywiście dziś można powiedzieć, że jest to śmieszne, ale wówczas w mroźne grudniowe dni, gdy przed gmachem uczelni w Krakowie, a potem po ulicach samego miasta przejeżdżały czołgi samochody wojskowe oraz milicyjne pełne uzbrojonych żołnierzy i milicjantów sytuacja byłą naprawdę groźna musieliśmy z huty pod wpływem decyzji hutników uciekać. Tylko niewielka część studentów tam pozostała.

W samym kombinacie znaleźliśmy się tam już przed południem 13 grudnia. Rozlokowano nas na jakiejś hali. W czasie pobytu mieliśmy wykłady na temat sytuacji w kraju i na świecie. Przekazywano nam dość przerażające wieści, co pogłębiało atmosferę niepewności i strachu. W nocy zaś obowiązkiem studentów było pilnowanie granic obiektu, by nie dokonano w nim prowokacji. Pamiętam, że z kolegą mieliśmy dyżur (straż) wzdłuż ogrodzenia huty między godziną 23 a 1. Było bardzo mroźno, gwiazdy świeciły na niebie i co dziwne – bo to nie ten czas przecież, spadały meteoryty. Po dwóch dniach tak przeżytych opuściliśmy hutę.

Po powrocie na uczelnię zaangażowano mnie w działalność opozycyjną. Z inspiracji Adama Gąsiora kilkakrotnie zdarzało mi się przenosić ulotki, a raz nawet je drukować w jego mieszkaniu. Ta moja ograniczona działalność opozycyjna, w tym także udział w demonstracjach i takich manifestacjach na uczelni, np. w czasie zajęć ze studium wojskowego, gdy wspólnie z kolegami z historii i bibliotekoznawstwa minutą czciliśmy ofiary stanu wojennego w rocznicę jego wprowadzenia, co doprowadzało do szału wojskowych mających z nami zajęcia, pokazuje jedno: że można się było przyzwoicie zachować w tym czasie. Wiem też, że była pewna grupa ludzi, których nie starano się zwerbować do współpracy. Mnie np. nigdy czegoś takiego nie zaproponowano. Ale jak wiem też z badań archiwalnych prowadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej w Wieliczce, kilku kolegów poszło na współpracę. I co przerażające dziś występują w nieuzasadnionej glorii opozycjonistów, co uprawnia ich choćby do kwestionowania potrzeby całkowitego otwarcia archiwów poesbeckich.

Z demonstracji w Krakowie nie zapomnę okrucieństwa, sadyzmu, a nawet bestialstwa zomowców. Parę rzeczy utkwiło mi w pamięci: babcia stojąca na przystanku przed Pocztą Główną w Krakowie bita w głowę przez nich; dowódca kompanii ZOMO wychodzący z ich miejsca zakwaterowania niepodal krakowskich Plantów, uderzający milicyjną pałą w skórzane buty – co przypominało rozjuszone zwierzę czające się do ataku na swoją ofiarę, kobieta z rozciętą głową, czego nabawiła się na skutek uderzenia strumieniem wody w jej głowę co spowodowało upadek na drzwi Kościoła Mariackiego i zdarcie skóry z jej czaszki;kordony milicjantów wokół miasteczka, gdy wychodziłem z kościoła misjonarzy, gdzie schroniłem się podczas jednej z demonstracji, demonstracyjne wycie i bicie w parapety na zomowców udających się w kierunku stadionu Wisły; walki o krzyż na miasteczku, prawdopodobnie postawiony prowokacyjnie, by wywołać określone zachowania studentów.

Wiele z tych wydarzeń miało – dziś tak sądzę –charakter prowokacji ze strony esbeków. Już w czasie stanu wojennego przekonałem się jak wielu musiało być wśród nas kapusiów, donosicieli, szpicli i prowokatorów. Na dowód tego przytoczę tylko jedno zdarzenie. Gdy wróciliśmy już na uczelnię, to po kilku miesiącach w akademiku, w którym mieszkaliśmy pojawiło się ogłoszenie, że można się zgłaszać po rzeczy pozostawione w hucie. Były one na świetlicy w akademiku poukładane w kupki, co oznacza, że niektórzy tzw. moi koledzy poszli do huty tylko po to, by tych naiwnych demonstrujących swój antykomunizm po prostu policzyć i lepiej się im przyjrzeć.

Na koniec taka smutna refleksja. Nie wiem kim było opisane przeze mnie ofiary bestialstwa. Być może nawet one nie uzyskały jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Ale właśnie to także dla nich powinno się rozliczyć autorów stanu wojennego. Ironią historii jest również to, że w trakcie jednej z demonstracji na krakowskim Rynku wyciągnąłem z rąk zomowców moją znajomą ze studiów, która po kilku latach została żoną esbeka.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wadowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto